Chciałam się podzielić taką nagłą myślą jedną, a nawet dwoma lub więcej, związanymi z postawą moich pracowych kolegów i koleżanek wobec mnie dnia dzisiejszego. Otóż jest godzina 10:35, mniej więcej, od 07:30 jestem po urlopie, a od tego momentu już z 10 osób mnie pytało, czy ja się przypadkiem nie zakochałam.
Po przeprowadzeniu dogłębnej analizy sytuacji dotarłam w końcu do sedna nurtującego mnie problemu - do konwentu.
Konwent bowiem, to 3 dni w świecie w którym prawa fizyki obowiązują inaczej. Relacje międzyludzkie układają się jak w powieściach a nie jak w życiu. Jeśli pojawiają się problemy to raczej natury surwiwalowej a nie takiej codziennej. Pieniądze wychodzą z portfela 3x szybciej. Zupki chińskie smakują jak nigdy a na herbatę patrzy się z obrzydzeniem, bo kto pije herbatę na konwencie. :-P
I inne takie.
Konkluzja jest taka, że cholernie trudno się po konwencie wraca do rzeczywistości. Od 3 godzin próbuję coś robić z sensem, a jedyne co mi wychodzi to zrobienie sobie, a jakże, kolejnego gorącego kubka w proszku, który został mi w torbie z wyjazdu. Oskarża się mnie o nieprzytomniactwo, zakochanie, kaca i lobotomię. I nikt tu nie rozumie, że są jeszcze takie miejsca, w których zatrzymuje się czas a przestrzeń kurczy się do niewielkiego obszaru, w którym trzeba żyć z ludźmi inaczej niż na co dzień, bo inaczej straci się w życiu coś ulotnego i unikalnego.
Taką myślą chciałabym na dziś się podzielić i zapraszam do dyskusji o trudnych powrotach i innych efektach syndromu "day/week after convention". :-)